|
Edno zżarło środu
Monty Python, czyli spot the looney!
|
|
Autor |
Wiadomość |
Julius Caligo
Szkot na Koniu [Admin w st. spoczynku]
Dołączył: 04 Mar 2006
Posty: 2694 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: tam, gdzie odeszły żubry Płeć: patafian |
|
Julius Caligo PRODUCTIONS |
|
Pierwszy szort z cyklu "Pamiętniki Bombaliny Z."
Postacie i wydarzenia są fikcyjne, jednak zarówno opisane postacie, jak i wydarzenia inspirowane są prawdziwymi wydarzeniami i autentycznymi postaciami.
Śmierć Czarodzieja
Biały Królik wyciągnął z kapelusza uciętą głowę Czarodzieja.
- To twój przyjaciel? - zapytałem.
- Owszem - odparł Biały Królik, wrzucając głowę do kubła na śmieci. - Chodziliśmy razem na piwo i inne co mocniejsze trunki. Czarodziej był z niego może i kiepski, ale za to opój nieprzeciętny.
- Fakt! - dodały białe myszki. - Kiedy chlał, zbiegałyśmy się z całej okolicy.
- Dobry wieczór! - zza moich pleców wydobył się głos posterunkowego Kowalskiego. - Co to za zbiegowisko? No? Sąsiedzi skarżą się na hałasy.
Spłoszone białe myszki ukryły się za kubłem na śmieci.
- Dokumenty! - rzekł posterunkowy Kowalski.
Biały Królik skulił uszy.
- Nie mam przy sobie, panie władzo.
- Nie cwaniakujcie mi tu, obywatelu - posterunkowy Kowalski wyjął swój pomięty notes. - Imię?
- Królik
- Nazwisko?
- Biały.
- Imię ojca?
- Królik.
- A więc imię po tatusiu - posterunkowy Kowalski zapisywał coś w swoim tajnym notesie.
- No tak się złożyło, panie władzo.
Posterunkowy wyjął krótkofalówkę.
- Sprawdźcie mnie tu niejakiego Królika Białego, syna Królika!
- Królik Biały, syn Królika, dane zgodne - odezwał się głos z krótkofalówki.
- No dobra, a wy jak się nazywacie? - posterunkowy Kowalski zwrócił się w moją stronę.
- My? - rozejrzałem się wokół siebie, sprawdzając, czy ktoś jeszcze nie stoi obok. Byłem sam. Najwyraźniej posterunkowy Kowalski wypił coś na służbie i pewnie dlatego widział podwójnie.
- Tak Wy! Widzicie tu kogoś innego? - spytał posterunkowy Kowalski.
- No, nie...
- A więc...?
- No więc ja... znaczy my... więc my nazywamy się... tego... no... Bombalina Zenon.
- Mówić mi w obowiązującej kolejności. Skąd mam wiedzieć, które to imię, a które nazwisko.
- A więc, panie posterunkowy... imię: Zenon, nazwisko: Bombalina.
- No dobra, Bombalina. Co wiecie o niejakim Antonim Czarodzieju? - posterunkowy Kowalski przeszedł w końcu do sedna.
- Ja nic nie wiem - odrzekłem najpewniej, jak tylko potrafiłem. - Nic nie wiem i bez Adwokata nic nie powiem.
- Jest i Adwokat - stwierdził posterunkowy Kowalski, wyjmując spod munduru butelkę "Adwokata". - A więc jak będzie? Powiecie mi coś?
Ten argument wystarczająco mnie przekonał.
- No w tej sytuacji, panie posterunkowy, to i owszem. To oni... znaczy on... Królik to zrobili. Wyrzucili głowę do śmietnika.
Biały Królik próbował oddalić się niepostrzeżenie.
- Dokąd to się wybieracie, obywatelu Biały? Pójdziecie ze mną - stwierdził posterunkowy Kowalski. - A wy jesteście wolni. Spełniliście swój obywatelski obowiązek.
- No to ja już pójdę - powiedziałem.
- Zaraz, zaraz. Jeszcze jedno. Dowód proszę!
Wziąłem dowód, podziękowałem i poszedłem.
Posterunkowy Kowalski chwycił Białego Królika za uszy i powlókł go w stronę Pierwszego Komisariatu, ja natomiast udałem się do pobliskiego sklepu nocnego po jeszcze jedną flaszkę.
- Poczekaj na nas! Idziemy z tobą - zza kubła na śmieci wybiegły trzy białe myszki i tak oto nasza wesoła kompania poszła schlać się na umór.
2002 © J. M. Masłowski (Julius Caligo) PRODUCTIONS
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Julius Caligo dnia Nie 14:52, 23 Lut 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Sob 20:04, 06 Maj 2006 |
|
|
|
|
Julius Caligo
Szkot na Koniu [Admin w st. spoczynku]
Dołączył: 04 Mar 2006
Posty: 2694 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: tam, gdzie odeszły żubry Płeć: patafian |
|
|
|
Drugi szort z cyklu "Pamiętniki Bombaliny Z."
Postacie i wydarzenia są fikcyjne, jednak zarówno opisane postacie, jak i wydarzenia inspirowane są prawdziwymi wydarzeniami i autentycznymi postaciami.
Komu dzwonią?
Minęły święta i Sylwester, a mnie suszyło jak diabli. Wścibskie białe myszki, z którymi spędzałem Sylwestra, bezczelnie wychlały mi cały pieprzony alkohol. Na stole walały się puste butelki, potłuczone kieliszki i resztki zagrychy. W środku tego bałaganu leżała świąteczna kartka od Białego Królika. Właśnie spijałem resztki szampana z ocalałych kieliszków.
– Czy te cholerne mrówki muszą tak głośno tupać? – wycedziłem przez zęby. – Mnie tu łeb napier...
Wtem jak grom z jasnego nieba usłyszałem dzwonek do drzwi, który tego dnia był głośniejszy niż dzwony kościelne.
– Komu tak dzwonią do jasnej cholery?
– Nie przeklinaj, synu! – w drzwiach stał ksiądz Eustachy. Pewnie białe myszki jak zwykle wychodząc zostawiły drzwi otwarte. – Pochwalony...
– A ksiądz, proszę księdza, do kogo? – spytałem. – Toż mi jeszcze nie pora umierać, choć czuję się fatalnie.
– Z wizytą duszpasterską przychodzę...
– A co tak wcześnie w tym roku? Toż dziś Nowy Rok dopiero.
Ksiądz Eustachy spojrzał na mnie z politowaniem.
– Nowy Rok był dwa dni temu, mój synu.
– A więc to ksiądz był moim ojcem? – spytałem z niedowierzaniem.
– To takie powiedzenie, idioto. Do wszystkich moich owieczek tak się zwracam – ksiądz Eustachy jak zwykle gadał od rzeczy. Nigdy nie widziałem, żeby zajmował się hodowlą owiec. – No to ile w tym roku dajesz na tacę, synu?
– Że co...? – spytałem.
– Co łaska, minimum sto złotych – odpowiedział ksiądz Eustachy.
– Przecież wie ksiądz, proszę księdza, że cały szmal przegrałem z księdzem w pokera.
– Oj Zenon, Zenon. Nieładnie tak księdzu kłamać. A mnie chłodnica w Toyocie się zepsuła, a naprawa kosztuje.
– Ale ja naprawdę nic nie mam, proszę księdza.
– A na ruską wódę to masz pieniądze, synu – ksiądz Eustachy spojrzał na rozrzucone po stole butelki.
– A nie... To koledzy na Sylwestra przynieśli.
– Oj grzeszysz, synu – ksiądz Eustachy pogroził mi palcem.
– Diabeł mieszka w tym domu, rozpusta, Sodoma z Gomorą, pijaństwo z kurestwem...
- No, ale to Sylwester.
- W tą niedzielę widzę cię u spowiedzi, Bombalina. A potem pójdziemy na krótką partyjkę pokera przy winie mszalnym. In Nomine... - ksiądz Eustachy pochlapał mnie wodą święconą.
- Nie po oczach - powiedziałem.
- ...et Spiritus Sanctus. Amen. - tymi słowami ksiądz Eustachy był łaskaw mi przypomnieć, że w piwnicy mam gdzieś schowaną butelkę Spirytusu. No cóż, po kolędzie też jakoś to będzie.
2002 © J. M. Masłowski (Julius Caligo) PRODUCTIONS
NOTKA O AUTORZE
- Jego spowiednik twierdzi:
"Jedyną rzeczą, jaką mogę powiedzieć na temat tego degenerata, jest to, że obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi..."
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Julius Caligo dnia Nie 14:54, 23 Lut 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Sob 20:10, 06 Maj 2006 |
|
|
janoszdobrosz
Pokręcony Ziutek
Dołączył: 02 Mar 2006
Posty: 18412 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 123 razy Ostrzeżeń: 1/3 Skąd: z wyspy |
|
|
|
Wielki Brat jest pod wrażeniem. Panie Zenonie - gratuluję wspomnień. Proszę o wiecej, gdyż utęsknieniem czekam na dalsze pana opowieści.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Nie 13:34, 07 Maj 2006 |
|
|
Julius Caligo
Szkot na Koniu [Admin w st. spoczynku]
Dołączył: 04 Mar 2006
Posty: 2694 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: tam, gdzie odeszły żubry Płeć: patafian |
|
|
|
Pan Zenon przebywał ostatnie trzy lata w Amsterdamie, ale z tego co mi ostatnio donosił (a doniósł mi m.in. butelkę Absynthu, pudełko czeskich cygar i pół funta hashu - właśnie idę to rozpracować na Klatka Party), wynika, że jego powrót na stare słowiańskie śmieci (a zamierza zostać tu już na dłużej) zaowocuje nowymi zapiskami. Jednocześnie pan Zenon B. (którego przez jakiś czas określałem jako "mój człowiek w Amsterdamie") zastrzega, że nie zamierza dzielić się swymi wspomnieniami z zagranicznych wojaży, gdyż chlał wówczas tak mocno, że niewiele z tego wszystkiego pamięta. Póki co idziemy wspólnie rozpracować Absyntha.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Nie 21:13, 07 Maj 2006 |
|
|
Julius Caligo
Szkot na Koniu [Admin w st. spoczynku]
Dołączył: 04 Mar 2006
Posty: 2694 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: tam, gdzie odeszły żubry Płeć: patafian |
|
|
|
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych miejsc, osób i zdarzeń jest w pełni zamierzone
Caligo Mentis
Skwerek przy Ratuszu, Białystok, czerwiec 1997
Spojrzałem na zegarek. 16:14. Warkot samochodów niemal całkowicie zlał się z poćwierkiwaniem ptaków. Upał jak cholera. Wyciągnąłem papierosa, po czym sięgałem po zapałki, kiedy nagle odezwał się głos:
– Kurwa mać, Dila. Musisz palić to ruskie gówno? Lepiej pociągnij kulę z lufacza.
Odwróciłem się w stronę dochodzącego głosu, który zdawał się dobiegać gdzieś z oddali. Jednak, jak się okazało, właściciel głosu siedział tuż obok mnie, na tej samej ławce, ale jego głos zdawał się być dziwnie odległy. W tym momencie ćwierkanie ptaków i gwar od Ratuszowej wydawały się znacznie bliższe.
– Ni chuja – powiedziałem. – Jestem nabakany na maksa. A to... – machnąłem mu przed oczami papierosem, – pozwala mi choć na moment przywrócić przynajmniej drobną namiastkę ładu w mojej świadomości – przerwałem, kontemplując otaczającą mnie rzeczywistość. – Kurwa mać, czemu te ptaki tak się drą?
– Co ty, kurwa, pierdolisz? Nie zamulaj. Sztachnij się porządnie, to ci przejdzie.
– Niech będzie – wcisnąłem papierosa za ucho. – Jeden sztach, potem kwach.
Wziąłem lufkę i zaciągnąłem się porządnie dymem, przetrzymując go w płucach tak długo, jak mogłem.
– Mówisz serio?
– O czym? – spytałem na wdechu, ciągle utrzymując dym w płucach.
– Jak to o czym? O kartonikach.
– Jasne – odrzekłem, wypuszczając powoli dym. – A co? Chcesz kupić? Mam kilka „panoramixów”, ale lepiej zostawić je na Metro. Sam bym sobie trochę tego zeżarł lub zapuścił pod powiekę, ale nie lubię łączyć interesów z przyjemnościami.
– A jak stoisz z Hoffmanami?
– Mam trochę „rowerków”, za to ze „słoneczkami” ostatnio cienko.
– Cze, Diler. – odezwał się kolejny głos. Koleś wyrósł jak spod ziemi. Znałem tę twarz, ale nie miałem pojęcia skąd.
– No witam – odrzekłem. – Co tam?
– Norma, koniec roku, wkuwanie.
Ciągle zastanawiałem się, skąd znam tego człowieka. Metro? Rock’n’Roll? Mandala? A może park? Już wiem. To jeden z tych młodych roleplayowców z pierwszego ogólniaka.
– Jak tam w Supraślu po Konturze? – spytał.
– Gdzie? A... w Supraślu... Nie wiem, dawno tam nie byłem.
Koleś siedzący obok na ławce wybuchnął niekontrolowanym śmiechem.
– Kurwa, Dila – powiedział próbując powstrzymać śmiech. – Przecież ty się tam uczysz.
– Co ty pierdolisz? – walnąłem, marszcząc czoło ze zdziwienia. – Ja?
– Tobie już ta trawa nieźle mózg przeżarła. Jak będziesz dalej tak palił, zapomnisz, gdzie mieszkasz. O ile dożyjesz trzydziestki, będziesz miał więcej dziur w mózgu niż guma mojego ojca.
– Wiesz, że masz rację – powiedziałem. – Faktycznie uczę się w Supraślu... w Plastyku. Ale i tak mnie udupili w tym roku, bo olałem poprawkę z Ha-Szu... znaczy się z Historii Sztuki... i poszedłem schlać się na Konturze.
Zamyśliłem się przez chwilę.
– Kojarzysz Vodza? – spytałem. Kumpel potwierdził kiwnięciem głowy. – Zapadł do Supraśla, a ja miałem już dość zaliczeń, więc poszliśmy na browca i jakoś tak zostałem na cały Kontur.
– A co to ten Kontur? – spytał.
– Taka kilkudniowa impreza, w tym roku niezbyt udana – odrzekłem, – ale i tak nieźle się bawiłem, choć ze względu na ilości alkoholu, bardziej pasowałaby nazwa Kontuar. Zresztą nieważne. Chodzi o to, że olałem zaliczenia. Jeden rok do tyłu nie zaszkodzi. Zresztą nie tylko mnie obsadzili, Romana też. A dwóch kumpli z mojej klasy ujebali rok temu, więc będzie silna grupa.
Młody roleplayowiec zdawał się nie chwytać klimatu.
– Może sztacha? – spytałem podając mu lufkę.
– Nie, dzięki, chłopaki. Sorki, ale muszę lecieć – chłopak podał mi rękę i zaczął oddalać się w kierunku ulicy Suraskiej.
– Twoja strata – powiedziałem do siebie, – ten „holender” jest naprawdę dobry.
Wyciągnąłem z paczki papierosa i włożyłem go do ust.
– Kurwa, człowieku – usłyszałem głos kogoś, kto siedział obok mnie na ławce, – przecież właśnie wcisnąłeś jedną fajkę za ucho.
– No faktycznie, zupełnie o tym zapomniałem – wyjąłem papierosa zza ucha i schowałem do paczki. – Ten będzie na później. Chodźmy do Rock’n’Rolla. Czas zarobić na to, co właśnie wypaliliśmy.
Wstałem. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak bardzo jestem upalony. Ruszyliśmy w kierunku ulicy Malmeda.
– Ja pierniczę – powiedziałem. – Ruch tu jak na Rynku Kościuszki w godzinach szczytu.
– Bo właśnie jest godzina szczytu – powiedział kumpel, – a tak się składa, że to jest właśnie Rynek Kościuszki.
– Naprawdę? – spojrzałem na kumpla ze zdziwieniem. – To by wyjaśniało cały ten „traffic”. Dokąd oni tak wszyscy jadą? Spójrz na tych ludzi, śpieszą się gdzieś, zamiast usiąść spokojnie na skwerku i wypalić skręta. Im szybciej zrobią tu deptak, tym lepiej. Ale znając życie, to i za 10 lat się nie doczekamy.
Cały ten tłum zmierzający przed siebie działał na mnie jak płachta na byka. Zacząłem się nerwowo rozglądać. Te wszystkie twarze zdawały się na mnie spoglądać. Ale o co im chodzi? Czego chcą? Nasączony holender w centrum miasta zawsze wprowadzał mnie w negatywne wibracje. Wyjąłem z kieszeni ciemne okulary i założyłem, niwelując tym samym bolesny efekt przedzierania się słonecznych promieni przez moje nienaturalnie rozszerzone źrenice. Co za ulga. Pod tą osłoną czułem się znacznie bezpieczniej. Mogłem dostrzec więcej, jednocześnie nie przykuwając uwagi innych. Czas wyraźnie zwolnił. Przejście przez ulicę wydawało się nie mieć końca, a przecież szliśmy wszerz, a nie wzdłuż. Wreszcie. Jesteśmy po drugiej stronie. Wszedłem na chodnik. Upalenie się w centrum miasta w biały dzień nie było w moim stylu... A jednak się zdarzało.
– Chłopie – powiedział mój kumpel. – Żeś się zamulił jak wombat eukaliptusem. Pociągnij speeda, to się odmulisz.
– Nie biorę tego gówna – powiedziałem, – chyba że chcę sprawdzić jakość towaru. Nie cierpię późniejszych zjazdów po trzydniowym speedowaniu, a sam wiesz, że na jednym dniu się u mnie nie kończy. Wciągasz to gówno, noc nieprzespana, nad ranem dowalasz kofeiną, fajka leci za fajką, potem znowu dowalasz speeda, żeby nie zejść przed piętnastą, i tak trzy doby bez spania i jedzenia jakoś zlatują, a potem schodzisz na dwadzieścia cztery. Dzięki, ale nie. Już raz na zaliczeniu kobieta mnie pytała, czy się dobrze czuję, dziwnie przyglądając się moim źrenicom.
Uniosłem do góry ciemne okulary.
– Ale wiem, co mi pomoże – dodałem po chwili. – Trochę naturalnego supraskiego ziela... Żadne tam sączone gówno. Czysta Natura PL.
Doszliśmy do ulicy Piotrkowskiej.
– Chodźmy tędy – powiedziałem.
Skręciliśmy w wąskie przejście między budynkami. Przystanęliśmy. Wyjąłem z plecaka drewnianą rzeźbioną fajkę i opakowanie po tytoniu.
– Zapalmy coś słabszego, za to bardziej naturalnego – powiedziałem.
Spojrzałem ze zdziwieniem na kumpla.
– A tak właściwie, to kim ty jesteś? – spytałem najpoważniej, jak tylko potrafiłem.
– Chcesz mi wkręcić jakąś schizę?
– Nie. Pytam poważnie – odrzekłem. – Skądś cię znam, ale nie wiem skąd.
– Ty już, Dila, lepiej nie pal, bo ci się całkiem procek przegrzeje.
– Prędzej pamięć mam do wymiany niż procesor. Wystarczy załatać czymś te dziury w mózgu i będzie jak nówka.
Powoli zacząłem sobie przypominać. Przecież ten koleś pracuje w NetCrafcie na Legionowej, jednak za cholerę nie mogłem przypomnieć sobie jego imienia, ani nawet ksywy. Znałem go na pewno, ale nie potrafiłem się skoncentrować. Z resztek świadomości wyłaniało się jakieś imię.
– Wiem – powiedziałem, – jesteś Maciek. Ale czemu tu stoimy?
– Mieliśmy coś zajarać.
– Fakt, supraskie ziele – powiedziałem. – A może jednak zarzucimy sobie po „panoramce”?
I chwilę później nastąpił krytyczny błąd systemu, a przed oczami pojawił się błękitny ekran z wielkim napisem „ERROR”. Totalne zaćmienie umysłu. Więcej grzechów nie pamiętam, większości z nich nie żałuję, chociaż lepiej zgrzeszyć i żałować, niż żałować, że się nie zgrzeszyło.
© by J. M. Masłowski (Julius Caligo) PRODUCTIONS
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Julius Caligo dnia Sob 15:10, 22 Lut 2014, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Sob 14:40, 22 Lut 2014 |
|
|
Blase
Wood in the Forest
Dołączył: 28 Gru 2006
Posty: 8805 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 205 razy Ostrzeżeń: 1/3 Skąd: z Jaskini Caer'bannog |
|
|
|
lęk i odraza na Podlasiu! wielkie kąbek po 8 latach, jestem w szokje!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Sob 16:21, 22 Lut 2014 |
|
|
Julius Caligo
Szkot na Koniu [Admin w st. spoczynku]
Dołączył: 04 Mar 2006
Posty: 2694 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: tam, gdzie odeszły żubry Płeć: patafian |
|
|
|
| | lęk i odraza na Podlasiu! wielkie kąbek po 8 latach, jestem w szokje! |
To miał być fragment większej całości, której tytuł roboczy brzmiał "Schizy i zmuły, czyli Bialystok Parano". Jakiś czas temu to odgrzebałem i stwierdziłem, że i tak nigdy tego nie napiszę, a że szkoda było niektórych tekstów, podzieliłem to, co miałem, na kilka krótkich opowiadań, popoprawiałem i zrobiłem z nich oddzielne niezależne i zamknięte całości. Drugi szort z owego niedokończonego projektu nosi tytuł "Dawno temu w Ubiku". BTW, Janosz Dobrosz miał okazję poznać niektórych bohaterów owego opowiadanka.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych miejsc, osób i zdarzeń jest w pełni zamierzone
Dawno temu w Ubiku…
Dedykowane dawnym, obecnym i przyszłym
członkom Białostockiego Klubu Fantastyki UBIK
z najlepszymi życzeniami z okazji 30. rocznicy
Pub Fabryka, Białystok, rok 2004, środa
– Kolejny darmowy dzbanek! – krzyknął Adam, barman wersja 1.0 bez możliwości upgrade’u.
Kolejny dzban piwa na stół. Za każde dziesięć zamówionych dzbanków jeden dostawaliśmy gratis. Jak do tej pory, tego wieczoru, poszło dwadzieścia dwa dzbanki piwa, sześć wściekłych psów, jeden wściekły jesiotr i una tequila… Przelałem piwo do kufla. Wyćwiczona precyzja, piana na dwa palce – to mogło oznaczać tylko jedno. Byłem ewidentnie trzeźwy. Zbyt trzeźwy.
Znów ten sam bar, to samo miejsce w dawnym budynku przedwojennej fabryki. Pub miał wyjątkowy klimat – nie jakaś tam cerata czy inny plastik, tylko naturalne drewno i gołe czerwone cegły. Wyjątkowe połączenie jak na trzypoziomowy lokal.
Zapaliłem papierosa. Spojrzałem na te twarze skupione wokół połączonych ze sobą sześciu stolików zastawionych kuflami i półtoralitrowymi dzbankami piwa. Zwyczajne twarze, rozgadane, beztrosko roześmiane, wszystkie znajome, oklepane, a jednocześnie niepowtarzalne i oryginalne. Cała zgraja wszelkiego rodzaju alienów i ufoków zjechała się tu niemal z całej pieprzonej galaktyki. Nie licząc dwóch niemal identycznych klonów różniących się jedynie ilością włosów i stanem uzębienia, były tu wyłącznie same indywidualności. Ostatni przedstawiciele swoich pozaziemskich ras zebrali się tu, by jak co tydzień zatopić w odmętach alkoholu wspomnienie szarej rzeczywistości tej popierniczonej planety zamieszkiwanej przez półświadome biomaszyny.
Jak na ironię z głośników wydobył się chrypliwy głos Louisa Armstronga: „And I think to myself, whazza wonderful wooorld…”
– O! Właśnie śpiewa pierwszy czarnuch na Srebrnym Globie – odezwał się Olaf, brodaty barbarzyńca z planety Cymmeria wyglądający jak przerośnięty krasnolud.
– Sze niby so? – padło pytanie, które wskazywało na sporą ilość promili we krwi pytającego.
– Armstrong – dodałem. – Pierwszy człowiek na księżycu.
– Przesie on nie był szarny – odezwał się ponownie Arnold, po czym wlał w siebie porządny łyk piwa.
– Jak to nie czarny? – ciągnąłem dalej konwersację przejmując rebusowy tok myślenia Olafa. – Louis Armstrong był czarny, sam widziałem w Ti-Vi.
– Nie ten. Chozi mi o piewszeho szłofieha na kszęszyszu – odrzekł Arnold dziwnie marszcząc czoło, co było wyraźnym znakiem, że przymierza się do zadania ciosu główką.
Arnold znany był z tego, że miał najmocniejszą głowę, jednakże nie do alkoholu. Uwielbiał natomiast stukać się czołem ze współbiesiadnikami. Ot tak, po przyjacielsku. Jakby chciał bez użycia słów rzec swojskie „Czołem, panowie!”… Widocznie na jego rodzinnej planecie było to naturalne powitanie – jak u nas podanie ręki. Na wszelki wypadek odsunąłem się poza zasięg jego głowy.
– Ale jemu też Armstrong było – zaśmiał się Olaf odsłaniając spod wąsów swe białe zęby. – Marcin Luter King też był czarny i miał swojego białego imiennika w XVI wieku. Armstrong to Armstrong. Co za różnica, czy to Neil czy Louis. Pierwszy czarnuch na księżycu – dodał, wyraźnie zgrywając się z przedmówcy.
– Z tym księżycem to była niezła ściema – wtrącił klon numer jeden. – Coś tam na zdjęciach z cieniami się nie zgadzało. Jakby prócz słonecznego były dodatkowe źródła światła. Dokładnie tak, jakby zdjęcia i film z lądowania robione były w studiu.
– I ten cudnie powiewający gwieździsty sztandar – dodał klon numer dwa – w miejscu, w którym nie ma atmosfery.
– Jakaś atmosfera tam jednak istnieje – wtrącił klon numer jeden, – ale zbyt rzadka, by wywołać wiatr. No chyba, że akurat przechodziło tamtędy jakieś lokalne tornado.
– Rzecz w tym, że całą tą spiskową teorię można zbyt łatwo obalić – powiedziałem. – Flaga łopotała tylko przez chwilę. Buzz i Neil potrzepotali nią przez moment do kamery. Poza tym sam sztandar zamocowany był na specjalnie przygotowanej poprzeczce, która miała nie dopuścić do jego opadnięcia. Ściągnijcie sobie filmiki z lądowania, to sami zobaczycie.
– Ale kiedy prasa spytała Buzza Aldrina – wtrącił klon numer jeden, – czy mógłby przysiąc na Biblię, że był na księżycu, to odmówił odpowiedzi.
– Taa, a ja słyszałem – dodałem z ironią, – że zapieprzył po mordzie temu dziennikarzowi, który go o to spytał. Takie teorie mają więcej wspólnego z „urban legends” niż z rzeczywistością. Nie mówię, że wszystkie można o kant dupy rozbić, bo sam uważam, że w ataku na WTC maczała palce CIA czy inne agencje rządowe, ale większość tych teorii można włożyć między bajki i czytać dzieciom na dobranoc. A poza tym i tak wszyscy wiedzą, że pogłoski o „niebyciu” Amerykanów na księżycu rozpuściła sama NASA, żeby odwrócić uwagę od tego, co naprawdę znaleziono na powierzchni księżyca podczas kolejnych misji Apollo, których oficjalnie nigdy nie było. Kto jak kto, ale klony powinny wiedzieć, o czym mówię. A że część filmów została sfingowana, to oczywiste. Przecież NASA nie mogła pokazać światu, co tam naprawdę zastali.
– O! I to się nazywa teoria podwójnie spiskowa – skwitował Olaf podnosząc głowę znad kufla.
Długim haustem przełknąłem kolejny łyk piwa.
– A słyszeliście, że po misji Pathfindera – zmieniłem temat – NASA zorganizowała aukcję lądownika w Internecie?
– Pewnie sprzedali go za niezłą sumkę – odezwał się klon numer jeden. – Przyda im się trochę kasy po ostatnich cięciach budżetowych w NASA.
– Zwycięzca po wpłacie pełnej sumy za lądownik – ciągnąłem dalej – stałby się jego właścicielem. Oczywiście pod warunkiem, że na własny koszt przetransportuje go na Ziemię.
– Z drugiej strony – wtrącił Olaf, – gdyby nie ściągnął tu lądownika, stałby się właścicielem pierwszej „nieruchomości” na Marsie.
– Ale za to jaką kasę za sto lat zbijałyby jego wnuki na turystach – dodał klon numer dwa, śmiejąc się głośno.
– Hmm… Przelot na Marsa… – wtrąciłem. – Program zwiedzania: pierwsza osada kolonialistów, Wielka Piramida i wyprawa na pustynię w celu złożenia wiązanki syntetycznych kwiatów pod pierwszym lądownikiem na Marsie, stanowiącym pomnik upamiętniający pionierów amerykańskiego programu podboju kosmosu.
– To nie takie głupie – wtrącił klon numer jeden. – NASA mogłaby już teraz zacząć sprzedawać działki na Marsie. Ja zaklepuję okolice „twarzy”. Przez pierwsze sto lat tłumy turystów będą tam walić stadami, by ją zobaczyć na własne oczy, i nieważne, czy faktycznie jest to skała z wyrzeźbioną twarzą, czy tylko taki układ cieni widziany z orbity, to i tak kasa na konto będzie wpływać.
– Dla mnie wystarczy Wielka Piramida – dodał klon numer dwa. – A ty Olaf, co bierzesz?
– Kaniony – rzekł ze spokojem.
– No to ja wezmę Olympus Mons – powiedziałem, – największy wulkan w całym układzie słonecznym. W ulotkach dla turystów napiszę, że co prawda wulkan nieczynny jest od kilku tysiącleci, jednak w każdej chwili może to ulec zmianie. To przyciągnie tłumy żądnych wrażeń spejs-turystów.
– No to teraz – wtrącił Olaf – wystarczy polecieć na Marsa, przesiedzieć na swojej działce kilka miesięcy i według prawa osadnictwa planetarnego działki będą nasze.
Piwo w szklance kończyło się. Chwyciłem dzbanek i dolałem do pełna. Tym razem piana nie była już tak idealnie wymierzona, co uświadomiło mi, że procenty zaczęły wreszcie wpływać na moje zmysły. Ponownie spojrzałem na te twarze. Zgraja wszelkiej maści szelm i szumowin przybyłych tu z różnych zakątków galaktyki, ukrywających się na błękitnej planecie pod przykrywką klubu miłośników fantastyki. Przez te kilka lat wpasowałem się w nich jak ulał. Wtopiłem się w to otoczenie. Trudno byłoby mnie od nich odróżnić.
2013 © by J. M. Masłowski (Julius Caligo) PRODUCTIONS
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Julius Caligo dnia Nie 14:55, 23 Lut 2014, w całości zmieniany 5 razy
|
|
Sob 17:01, 22 Lut 2014 |
|
|
janoszdobrosz
Pokręcony Ziutek
Dołączył: 02 Mar 2006
Posty: 18412 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 123 razy Ostrzeżeń: 1/3 Skąd: z wyspy |
|
|
|
Caligo płodzi- jak szalony.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Sob 19:57, 22 Lut 2014 |
|
|
Julius Caligo
Szkot na Koniu [Admin w st. spoczynku]
Dołączył: 04 Mar 2006
Posty: 2694 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: tam, gdzie odeszły żubry Płeć: patafian |
|
|
|
Wiesz, ostatnio stwierdzono u mnie początki schizofrenii, a ponoć artyści-schizofrenicy są najbardziej twórczy. Taki van Gogh, Mozart, Philip K. Dick, Witkacy - wszyscy byli schizofrenikami. Tak więc najbardziej twórczy okres dopiero przede mną. Wkrótce planuję napisać "Caligo Mentis II" (Caligo Mentis - z łac. "Zaćmienie umysłu"), tym razem będzie to nieco dłuższa forma niż cześć pierwsza i rozciągnięta w czasie (mniej więcej od 1999, bo w tym roku zmarł Diler, a narodził się Caligo). Na razie nie wiem, kiedy to napiszę, bo historia wciąż się toczy i nie wiem jeszcze, jak się zakończy. Kiedy pisałem część pierwszą, nie wiedziałem jeszcze jak głęboka jest królicza nora, W tej chwili jestem świadom tego, że jest znacznie głębsza niż jestem w stanie sobie wyobrazić. Poza tym nie rozpracowaem jeszcze tego, czym jest dwa i pół wymiara, a to będzie bardzo ważny element drugiej części "Caligo Mentis". Mam nadzieję, że będę w stanie to zrobić przed premierą brytyjskiego filmu "Caligo", która ma się odbyć w 2015 roku. No coż, poczekamy - zobaczymy.
A tak BTW, dziś wg mitologii skandynawskiej rozpoczyna się okres Ragnarok, czyli "zmierzch Bogów", który zakończy się ostateczną bitwą (taki hebrajski i chrześcijański Armageddon). Na tę okazję wygrzebałem swój dawny szort związany z Wikingami i mitologią skandynawską, a zainspirowany słowami wypowiedzianymi przez Robina Williamsa w filmie Terry'ego Gilliama "The Fisher King".
Święta misja
Grupa Wikingów jechała na Północ. Zimowe słońce z każdym dniem wznosiło się coraz wyżej ponad horyzont. Był to znak, że zbliżała się długo oczekiwana wiosna. Do Ravensfiord, gdzie miał się odbyć Thing, było jeszcze dwa dni drogi. Podróżni zbliżali się do Czarnego Klifu.
– Witajcie, wielcy wojowie – skrzeczący głos wydobył się zza pobliskich drzew.
Wikingowie instynktownie sięgnęli po miecze.
– Na wszystkie demony Niflheimu! – krzyknął Wulfgar Olofsson. – Wyjdź i pokaż się nam, zjawo piekielna.
– Tylko bez wyzwisk – odezwał się ten sam skrzeczący głos. Zza drzew wyszedł niski przygarbiony człowiek o rozbieganych oczach. – Nie wiecie, z kim macie do czynienia!
Wikingowie wybuchli śmiechem na widok pokracznej postaci.
– W rzeczy samej, nie wiemy! – wybełkotał Einar, nie potrafiąc powstrzymać śmiechu.
– Wy pomożecie mi w mojej świętej misji! – stwierdził pokraczny mężczyzna.
– Jakąż to wielką misję ma do spełnienia tak postawny człowiek? – udawał poważnego Wulfgar.
– Wiecie, kim jestem?…Nie? No to zgadnijcie!
– Synem kozy i niewolnika? – wyrwało się Einarowi.
– NIE! No dobra, podpowiem wam – obcy ukląkł i wyjął zza pazuchy nieduży młotek. – No i kim jestem?
– Kowalem? – spytał Einar.
– Albo jakim innym rzemieślnikiem – dorzucił Ingmar Rudy.
– Niech was Fernir pożre! Co za niekumaty naród! Skupcie się! Przecież to takie oczywiste! Zgadujcie jeszcze raz! – nieznajomy wniósł młotek ku niebu. – No to kim jestem? … Pos...
– Posługaczem?
– Wy ludziki małej wiary! Nic nie kapujecie! Jestem Posłańcem Thora i szukam jego świętego oręża, które gdzieś zostawił i nie pamięta gdzie. Sam Thor mnie wybrał. To było ze dwa, a może trzy lata temu. Nie! Na pewno dwa. Zresztą nieważne. W każdym razie była wiosna. Siedziałem właśnie wygodnie w wychodku i oddawałem się rozkoszom codziennego wypróżniania. To było jedno z tych wspaniałych wypróżnień graniczących niemal z przeżyciem mistycznym. I właśnie wtedy, gdy zbliżał się punkt kulminacyjny moich zmagań… nagle objawił mi się ON! W kolczudze lśniącej niczym słońce… Thor we własnej osobie… z rudą brodą świecącą jak złoto. Stanął nade mną, spojrzał i rzecze: „Słuchaj no, ścierwo, które nie godne jest wąchać mych boskich piardów! Ja Thor Gromowładny, pierworodny syn Odyna, władca piorunów i bóg urodzajów, rozkazuję ci, marna kreaturo, byś odnalazł mój święty młot - Mjöllnir, któregom gdzieś w Midgardzie zapodział. Zrób to jak najszybciej, bo inni bogowie zaczynają się ze mnie nabijać, mówiąc, że Thor bez młota jest jak Hern bez poroża.” „Kto to jest Hern?”*) spytałem. Wtedy Thor powiedział, żebym nie zadawał durnych pytań, jeśli chcę skończyć sranie w spokoju, a potem zniknął. Ta sztuczka ze znikaniem była naprawdę świetna. Następnym razem muszę go zapytać, jak on to robi… I właśnie od tej pory zaczęła się moja święta misja…
Pokraczny mężczyzna gadał tak jeszcze godzinę, jednak Wikingowie już tego nie słyszeli. Ruszyli na Północ, zostawiając szaleńca daleko w tyle.
2001 © by J. M. Masłowski (Julius Caligo) PRODUCTION
*) Oczywiste jest, że pokraczny mężczyzna nie mógł wiedzieć, kim jest Hern, ponieważ w czasach, kiedy żyli Wikingowie nikt z ludzi nie oglądał jeszcze serialu „Robin of Sherwood”. Thor natomiast wiedział dobrze, o kim mówił, gdyż jak powszechnie wiadomo, bogowie założyli w Asgardzie kablówkę, dzięki czemu mogli odbierać programy brytyjskiej telewizji ITV, no i oczywiście swój ulubiony serial.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Julius Caligo dnia Nie 14:38, 23 Lut 2014, w całości zmieniany 6 razy
|
|
Nie 0:25, 23 Lut 2014 |
|
|
janoszdobrosz
Pokręcony Ziutek
Dołączył: 02 Mar 2006
Posty: 18412 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 123 razy Ostrzeżeń: 1/3 Skąd: z wyspy |
|
|
|
Przez chwilę zastanawiałem się czy Hern też występuje w mitologii nordyckiej :]
A i serial się oglądało ["Robin of Sherwood"].
Tak sobie pomyślałem: czy nie należałoby wrzucić Twoich produkcji do: "It's the Arts!"- utworzonych na takie okazje?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Nie 0:43, 23 Lut 2014 |
|
|
Julius Caligo
Szkot na Koniu [Admin w st. spoczynku]
Dołączył: 04 Mar 2006
Posty: 2694 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: tam, gdzie odeszły żubry Płeć: patafian |
|
|
|
Się robi. Jest już w Artsach.
Ponieważ po Ragnarok Ziemia ma się odrodzić, zaś ludzkość będzie musiała ponownie zacząć od zera, bo wg Ragnarok niewielka grupa ludzi przeżyje i znów zasiedli Ziemię, będzie w tym miejscu pasował mój inny szort. A ponieważ zauważam coraz więcej podobieństw między Ragnarok, Apokalipsą i druga wojną w Niebie, Przepowiednią Indian Hopi o dniu Oczyszczenia, a także zapowiedzią powrotu Anunnaki z Sumeryjskich zapisów klinowych (lub hebrajskich Elohim, nazywanych w późniejszym czasie Aniołami), poniższy tekst wydaje mi się jak najbardziej na miejscu.
DRZEWO ŻYCIA
Jesteśmy rasą nielicznych. Została nas tylko garstka.
Urodziłem się kilka tysięcy lat temu, w czasach, kiedy nasza cywilizacja osiągała swe apogeum. Żyło nas wówczas około siedmiu czy ośmiu miliardów. Technologia i medycyna rozwijały się w tak zawrotnym tempie, że nie sposób było w pełni wykorzystać ich wszystkich możliwości. Niewiele pamiętam z tamtych czasów i trudno by mi było zagłębiać się w jakiekolwiek naukowe szczegóły czy zagadnienia. Z tamtych czasów pamiętam raczej pewne emocje i wrażenia, których sam nie jestem w stanie poukładać we własnym umyśle. Wielomilenijne doświadczenie nie pozwala mi na przetwarzanie tak ogromnej ilości danych i gromadzenie tak ogromnej ilości wspomnień z całego okresu mego dotychczasowego życia. Wciąż jednak mam w pamięci pewne strzępy chaotycznych wspomnień. Pamiętam dzieciństwo w bardzo bogatej rodzinie, którą stać było na wszelkie nowinki techniczne. Pamiętam ruchome obrazy z gadających pudeł, latające skrzydlate okręty kursujące między odległymi kontynentami. Pamiętam katastrofy ekologiczne, nadmierne wykorzystywanie zasobów naturalnych i potężne niszczycielskie kataklizmy, które zmieniły oblicze całej planety. Pamiętam ogarniającą cały świat wielką wojnę, głód i zarazy, które zmniejszyły ludność globu do liczby zaledwie kilkudziesięciu tysięcy. Wreszcie pamiętam upadek ogólnoświatowej, wysokorozwiniętej cywilizacji.
Kiedy byłem jeszcze nastolatkiem, naukowcy opracowali nowy cudowny lek znacznie przyspieszający regenerację ludzkiego organizmu i całkowicie powstrzymujący procesy starzenia. Przed wybuchem wielkiej wojny dostępny był on jedynie najbogatszym, zaś jego pozbawione efektów ubocznych działanie ograniczone było tylko dla młodych osób spełniających określone warunki genetyczne. Wraz z wybuchem wielkiej wojny receptura leku przepadła bezpowrotnie. Zaledwie kilkuset nastolatków miało na tyle bogatych rodziców i jednocześnie spełniało wszelkie niezbędne warunki, by móc zostać poddanym działaniu owego cudownego leku. Ja również znalazłem się w gronie tych nielicznych szczęśliwców, choć po upływie kilku tysięcy lat sam nie jestem już pewien, czy rzeczywiście do szczęśliwców należę.
***
Słońce powoli wznosiło się ponad horyzont, oświetlając swym blaskiem potężne kamienne mury miasta Kish. Smukła postać w kapturze powoli zbliżała się ku bramom majestatycznej metropolii, w centrum której wznosił się ogromny ziggurat.
Strażnicy długi czas przyglądali się ciemnej sylwetce na tle wschodzącego słońca. Kiedy postać zbliżyła się do bramy, mogli wreszcie spostrzec jej wyłaniające się spod kaptura rysy. Był to młodzieniec wyglądający na jakieś piętnaście, może szesnaście lat, jednak wyglądem różnił się on znacząco od miejscowych chłopców. Miał głęboko osadzone błękitne oczy, dziwne, przenikliwe, choć jednocześnie niezwykle łagodne spojrzenie oraz niezwykle jasną i nieskazitelnie gładką cerę zupełnie nietkniętą przez palący żar słońca. Twarz miał pociągłą o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych, zaś spod kaptura wyłaniały się nienaturalnie jasne włosy.
– Czego tu szukasz, młokosie? – spytał jeden ze strażników, zagradzając chłopakowi przejście do bramy. – To niezbyt przyjazne miejsce dla obcych, szczególnie dla takich młokosów jak ty. Chcesz napytać sobie biedy?
– Zważaj na słowa, pętaku – odparł młodzieniec w kapturze, – boś sam jest jeszcze młokosem. Przebyłem wszelkie krańce ziemi, zanim jeszcze ktokolwiek pomyślał o zbudowaniu tego miasta.
Chłopak zsunął z głowy kaptur, odsłaniając sięgające ramion blond włosy, po czym odchylił poły płaszcza, ukazując strażnikom wiszący na jego szyi złoty amulet w kształcie węża oplatającego drzewo. Był to symbol drzewa życia, jeden z najważniejszych religijnych symboli, jakie zdobiły wszystkie zigguraty w królestwie.
– Jam jest Sza-Naqba-Imuru, ten, który widział wszystko – rzekł wyniosłym tonem młodzieniec. – Przynoszę posłanie i ostrzeżenie dla króla Aggi.
– To Neos’Theos! – krzyknął jeden ze strażników, czując, jak twarz powoli zaczyna mu blednąć. Pozostali strażnicy natychmiast uklękli przed młodzieńcem i pokornie opuścili wzrok.
– Wybacz nam, panie, że cię nie poznaliśmy – rzekł jeden ze starszych strażników. – Żaden z nas nigdy wcześniej nie widział Neos’Theos.
– Wezwijcie arcykapłana! – krzyknął dowódca straży, pstrykając palcami w kierunku dwóch wciąż jeszcze zlęknionych strażników. – Ruszać się! Nie pozwólcie czekać posłańcowi wielkich budowniczych!
***
Jesteśmy rasą nielicznych. Została nas tylko garstka.
Jest nas coraz mniej, bo choć jesteśmy wieczni, nie jesteśmy nieśmiertelni. Nasz organizm nie zregenerowałby rozłupanej czaszki, tak samo jak po odcięciu głowy mózg nie mógłby pracować bez dopływu krwi. Wciąż musimy jeść, pić, spać, oddychać. Mimo wszystko wciąż jesteśmy ludźmi, ale to właśnie my stworzyliśmy zalążki wszystkich nowych cywilizacji. Przez setki lat poszukiwaliśmy potomków ludzi ocalałych po kataklizmach i wielkiej wojnie, żyjących w niewielkich grupach rozrzuconych po całym świecie. Przekazywaliśmy im nie tylko wiedzę, którą pamiętaliśmy jeszcze z okresu sprzed zagłady, ale także wiedzę zebraną przez kolejne stulecia wędrówek po świecie. Podstawy matematyki, astronomii, budownictwa. Po jakimś czasie zaczęliśmy stawać się obiektami kultu. Napotykani przez nas ludzie, widząc naszą długowieczność i szybką regenerację ran, uznawali nas za istoty wyższe. Zaczęli czcić niczym półbogów lub posłańców niebios. W ten sposób, całkiem nieumyślnie, stworzyliśmy zalążek pierwszych religii, na rozwój których nie mieliśmy już później większego wpływu. Wokół nas narosło wiele mitów przekazywanych z pokolenia na pokolenie. W różnych częściach świata różnie nas nazywano. W mieście, do którego właśnie przybyłem, zwą nas Neos’Theos, choć od dawna nikt już nie pamięta znaczenia tych słów... Nawet ja. Wszędzie jednak ludzie uważają nas za posłańców wielkich budowniczych - wyższych istot, które przed wiekami pomogły ich przodkom stworzyć i rozwinąć pierwsze cywilizacje. Co prawda to my sami byliśmy tymi właśnie wyższymi istotami, jednak to nie miało znaczenia, bo mieliśmy plan. Chcieliśmy odbudować ogólnoświatową cywilizację, której resztki wspomnień krążyły w naszych umysłach. Mogąc żyć wiecznie, mogliśmy rozłożyć nasz plan nawet na kilkanaście tysięcy lat, bo czas przestał mieć dla nas jakiekolwiek znaczenie. Dzień, rok, sto lat, tysiąc? Żadna to dla nas różnica.
Od tysięcy lat wędrujemy po świecie, stanowiąc ostatnie namacalne świadectwo prastarej, niemal już zapomnianej, ogólnoświatowej cywilizacji.
© by J. M. Masłowski (Julius Caligo) PRODUCTIONS
Sierpień 2012
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Julius Caligo dnia Nie 14:43, 23 Lut 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Nie 1:20, 23 Lut 2014 |
|
|
janoszdobrosz
Pokręcony Ziutek
Dołączył: 02 Mar 2006
Posty: 18412 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 123 razy Ostrzeżeń: 1/3 Skąd: z wyspy |
|
|
|
| | Wiesz, ostatnio stwierdzono u mnie początki schizofrenii[...] |
Ja pierwsze objawy zauważyłem już dawno temu, nawet miałem Ci powiedzieć, ale nie chciałem być arogancki.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Nie 2:42, 23 Lut 2014 |
|
|
Julius Caligo
Szkot na Koniu [Admin w st. spoczynku]
Dołączył: 04 Mar 2006
Posty: 2694 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 36 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: tam, gdzie odeszły żubry Płeć: patafian |
|
|
|
Ponoć schizofrenia nie jest do końca chorobą. Wg pewnej teorii schizofrenicy po prostu są w stanie zobaczyć i usłyszeć więcej, jednak ich umysł nie zawsze jest w stanie wszystko poprawnie zinterpretować.
A tak na koniec jeszcze jeden szort napisany kiedyś do spółki z Viscerą.
Pan Ciemności
Podniosłem głowę spomiędzy ramion. Jak na mój gust, spanie na stole zdawało się zdecydowanie niewygodne! Przetarłem oczy. Rozejrzałem się wokół siebie. Na stole stała pożółkła filiżanka z niewielką zawartością czegoś, co jeszcze wczoraj było kawą.
– Ale gnój – powiedziałem.
Zapaliłem papierosa. Muszę, kurwa, jakoś pozbierać myśli, które tak chaotycznie biegają po całym pokoju. Okno, szafa, stół. ŁÓŻKO! Powoli zaczynałem kojarzyć fakty. Strzępy nieuporządkowanych wspomnień, które powoli wypełzały z zakamarków mojej świadomości, zaczynały wdzierać się do moich chaotycznych myśli wciąż jeszcze przeplatanych mglistymi wspomnieniami snu.
– Eee tam, kurwa... Pieprzyć to! Musze stąd wyjść.
Założyłem płaszcz, czapkę i rękawice podziurawione żarem papierosów wypalonych na zimowym mrozie. Wyszedłem z mieszkania głośno trzaskając za sobą drzwiami. Nawet nie starałem się odwrócić, by na nie spojrzeć. Nie zważałem na to, czy się zamkną, czy też z impetem odbiją się od framugi. Pieprzyć to, pomyślałem. Zszedłem po schodach najgłośniej, jak potrafiłem, uderzając mocno glanami o każdy stopień, jaki znalazł się pod moimi stopami. Trzasnąłem drzwiami od klatki.
– O ja pierdolę...!
Nagła jasność raptownie uderzyła mnie w twarz, oślepiając mnie diametralnie.
– Niech ktoś, kurwa, zgasi to słońce – zamamrotałem pod nosem.
Ja, pan ciemności, rzadko kiedy opuszczałem swą twierdzę bez powodu. A już na pewno nie po to, by w piękne słoneczne dni przechadzać się po mieście jak ta cała pojebana banda debili. To zdecydowanie nie był mój klimat. Czułem się nieswojo. Do tego to piekielnie rażące słońce doprowadzało mnie do szału. Założyłem okulary przeciwsłoneczne. No tak, pomyślałem, teraz to dopiero poczuję na sobie tysiące małych, szyderczych oczek, wyśmiewających się z odmieńca noszącego ciemne okulary w zimie. Jebać to! Jebać ich wszystkich, przecież... co mnie to, kurwa, obchodzi?! Właściwie to w pewien sposób ciemne okulary dawały mi poczucie bezpieczeństwa, skrywając przed wzrokiem gapiów moje przekrwione oczy o obłąkańczo rozszerzonych źrenicach. Skryty za ciemnymi szkłami mogłem ich wszystkich swobodnie obserwować, podczas gdy oni nie mieli o tym zielonego pojęcia. Nie mogli też spojrzeć mi prosto w oczy. Tu miałem nad nimi całkowitą przewagę. Przez tą czarną osłonę nie byli w stanie czytać w moich oczach. Nie mogli wejrzeć w moje myśli, podczas gdy ja zupełnie bezkarnie czytałem w ich oczach jak w otwartej księdze.
Ruszyłem przed siebie. Ta żenująca okolica przyprawiała o mdłości - skomlący pies, jeden z tych, co dzień w dzień obsrywa trawniki tuż pod placem zabaw; śmierdzący moczem śmietnik z jak zwykle przepełnionymi kontenerami; i stado bezpańskich kotów, wiecznie napalonych!
– Pieprzyć to!
Poszedłem na przystanek.
Spojrzałem na zegarek, po czym zerknąłem na rozkład jazdy. Ja pierdolę, następna sto dwójka dopiero za 16 minut, pomyślałem. I ja mam tu stać pośród tego motłochu? Pośród ćwoków wyczekujących tu jak na zbawienie jakieś? Też mi coś! Autobus zwykły! Już widzę te radiomaryjne babcie rozpychające się łokciami w tłoku, byle by tylko zająć dogodne miejsce siedzące.
Ukryłem się za przystankiem. Byle dalej od tego stada rozwścieczonych krów gotowych stratować każdego, kto wejdzie im w drogę. Wyciągnąłem z kieszeni metalową papierośnicę, w której ułożone były North Stary zakupione zeszłego wieczora na Jurowieckiej u Białorusinów. Dopiero teraz odczułem ulgę. W tej właśnie chwili, była to jedyna rzecz, która potrafiła mnie uspokoić, jedyna rzecz, która pomagała mi choć na jedną pieprzoną chwilę wyrwać się z tej popierdolonej rzeczywistości. Porządny mach mocnego North Stara...
Niestety to całkowicie bezproduktywne oczekiwanie na miejski środek transportu zupełnie bezwiednie przywołało wspomnienie czegoś, przed czym uciekłem z własnego mieszkania – ze złowieszczej twierdzy, której mury pozwalałem przekroczyć tylko nielicznym. Przypomniałem sobie tę kobietę, ten ostry seks, i w końcu... krew.
– Pieprzyć to!
Wreszcie nadjechało wybawienie! Wsiadłem do tej obskurnej sto dwójki, nie mając zupełnie pojęcia, dokąd jedzie. Chciałem się po prostu przejechać, wyjść z przesiąkniętego wspomnieniami mieszkania. Popatrzeć na te opłakane mordy zwykłych śmiertelników, którzy wiecznie gdzieś pędzą, choć zapewne sami nie wiedzą, dlaczego.
Nie wiedzieć czemu, ta najzwyklejsza szara rzeczywistość, właśnie teraz, dziś, po tej nocy, działała na mnie tak kojąco. Widziałem w niej swego rodzaju ukojenie i spokój. Być może dlatego, że ONI nie mieli pojęcia, co się wydarzyło tej nocy... co zrobiłem... albo... co jeszcze zrobię...
– Pieprzyć to!!!
© by Viscera & Julius Caligo A.D. 2006
based on the short story by Viscera (2001)
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Julius Caligo dnia Nie 14:50, 23 Lut 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Nie 14:26, 23 Lut 2014 |
|
|
janoszdobrosz
Pokręcony Ziutek
Dołączył: 02 Mar 2006
Posty: 18412 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 123 razy Ostrzeżeń: 1/3 Skąd: z wyspy |
|
|
|
Śpoko teksty. Jest moc.
Co do klimatu, najbardziej podchodzi mi: "DRZEWO ŻYCIA".
Myślałeś, żeby napisać jakąś nowelkę? bo aż się prosi żeby to rozwinąć.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez janoszdobrosz dnia Nie 20:24, 23 Lut 2014, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Nie 20:21, 23 Lut 2014 |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|
|